XVI. MTB Czechy 2013

Dzień 1

Pierwszy dzień zaczęliśmy od Ścieżek Rychlebskich. Było dość późno jak przyjechaliśmy na miejsce. W Cernej Wodzie rozpakowaliśmy rowery. Moja jazda próbna okazała się zbawienna. Marianek i Snejku przygotowywali prowiant a ja wsiadłem na moją Kone żeby zrobić kilka rundek wokół parkingu. Pare stójek, skoków i nagle przeleciałbym przez kierownicę. Okazało się, że pękł łańcuch. Przypomniało mi to rok 2001 i wyjazd do Zakopca. Tam było tyle kamienistych szlaków, że podczas jednego ze zjazdów łańcuch nie wytrzymał i rozczepił się szorując po kamieniach jak przyczepiona dżdżownica. Podobnie było i tym razem. Na szczęście Marianek na takie okazje ma mini skuwacz. Po pięciu minutach Kona gotowa była do dalszej jazdy. Niestety to nie była jedyna awaria w tym wyjeździe…

Specialized Epic, Kona Kikapu, Specialized Epic
Specialized Epic, Kona Kikapu, Specialized Epic

Aby dojechać do Ścieżek musieliśmy pokonać kilkanaście kilometrów. Droga była bardzo kiepsko oznaczona. Myśleliśmy już, że zaorali nam Ścieżki. Na szczęście w pamięci chłopaków zostały strzępy trasy z zeszłego roku. Sam bym tam nie trafił… Na rozgrzewkę pojechaliśmy wokół Cernego Potoku. Następnie ruszyliśmy w kierunku dr wiessnera. Po pewnym czasie ukazały się nam Rychleby w całej swej okazałości. Spowity mgłą las dodawał uroku tej scenerii. Rozpoczęliśmy standardową wspinaczkę 600 metrów w górę prawie do 900m.n.p.m. Techniczny przejazd przez drewniane mostki to czysta frajda. Wówczas nie myśli się, że zmiana kursu spowoduje upadek na gołe skały i przykre konsekwencje. Zasada jest prosta: jedziesz dopóki jesteś pewien, że dasz radę. Gdy pojawia się strach lepiej odpuścić.

My bez problemów pokonujemy tego rodzaju przeszkody. Po 7 km i 43 minutach wspinaczki meldujemy się na górze. Teraz czeka nas już tylko wspaniała jazda w dół przez vales-a i superflow! Raz techniczna, kamienista a raz szybka z niezliczoną ilością hopów. Ponieważ nie jesteśmy rasowymi zjazdowcami uważamy żeby nie przegiąć z prędkością. Oderwanie obydwu kół od ziemi budzi we mnie mieszane uczucia dlatego starałem się jeździć w granicy rozsądku.

Marian & Piter
Marian & Piter

Marianek był podobnego zdania. Ani on ani ja nie przekraczaliśmy cienkiej, czerwonej linii. Niestety Snejku puścił wodze fantacji i hamulce chyba też… Minęliśmy grupkę oświatełkowanych turystów. Marianek pojechał pierwszy. Nie minęło kilka zakrętów a Snejku zniknął mi z pola widzenia.. Zobaczyłem tylko znikającą jego poświatę i odrywające się dwa koła przy każdej hopie. Mimo usilnych prób nie dawałem rady go dogonić. Niebawem moim oczom ukazał się trup na drodze. Gdy zbliżyłem się do ciała rozpoznałem w nim Snejka. Leżał w poprzek ścieżki, nieruchomo jak przetrącony gołąb. Pomyślałem o najgorszym. Nagle do moich uszu dobiegł specyficzny odgłos łańcucha. Uświadomiłem sobie, że dogania nas grupka kolarzy, która może rozjechać szczątki Snejka. Rzuciłem rower i wybiegłem w ich stronę żeby zatrzymać rozpędzonych bikerów. Udało się!

Snejku
Snejku

Przywieziemy Snejka w jednym kawałku, a przynajmniej to co z niego zostało… Tymczasem Snejku zaczął poruszać kończynami! Okazało się, że oprócz obitego boku nic szczególnego sobie nie zrobił! Bok zaczął przyjmować kolory tęczy… Nie byliśmy pewni czy nie obejdzie się bez interwencji chirurgicznej. Po wstępnej diagnozie (Snejku dotrwa do wieczora) zajęliśmy się jego bikiem. Okazało się, że przednie koło nie mieści się w widelcu… Takiej ósemy jeszcze nie widziałem – opona tarła o goleń. Ten naturalny spowalniacz uratował Snejka przed dalszymi przygodami. Jego celem było już tylko dojechanie do parkingu gdzie miał czekać samochód. Ja i Marianek natomiast byliśmy w swoim żywiole! Nieustanne hopy to raj dla takich jak my. Góra – dół, góra – dół i latania nie było końca. Tak dojechaliśmy w pełnym składzie do parkingu, gdzie przyjechała po nas siostra Snejka – Ewelina.

Dzień 2

Drugi dzień przywitał nas iście jesienną pogodą. Było tak zimno, że jechaliśmy początkowo autem 😉 Zanim bowiem ruszyliśmy na szlak – Ewelina podrzuciła nas na ponad 1000 m n.p.m. Podjeżdżając samochodem minęliśmy gości jadących na zabytkowych motocyklach – to było niezapomniane wrażenie! Droga była bardzo mokra i pięła się nieustannie pod górę. Jedno z aut miało na niej wypadek, przez co straciliśmy trochę czasu stojąc w korku. Po dojechaniu na miejsce zdjęliśmy rowery z dachu i okazało się, że pojawił się mały problem. Nie mieliśmy bladego pojęcia gdzie dokładnie mamy jechać. Znajomość języka czeskiego nie była naszą mocną stroną dlatego polegaliśmy wyłącznie na nawigacji i mapie.

Wspinaczka po drewnianych schodach
Wspinaczka po drewnianych schodach

Po niespełna 30 minutach udało się odnaleźć szlak. Mogliśmy jechać albo asfaltem, albo w górę po kamieniach. Jazda fullami po płaskich jak stół drogach nie przekonała nas i nie jednogłośnie ale zdecydowaliśmy się na wspinaczkę. Widać Snejku nie do końca czuł się komfortowo po wczorajszej wywrotce bo cały czas marudził, że droga jest kiepska. Droga początkowo pięła się ostro w górę ale mogliśmy jechać. Po pewnym czasie marudzenie Snejka stało się faktem. Trzeba było zsiąść z maszyn i uderzyć z buta. Niespełna 6km mordęgi i naszym oczom okazało się schronisko Barborka! Mgła za to spowiła kolejne schronisko – Svycarna.

schronisko Barborka
schronisko Barborka

Zupa i pyszne naleśniki postawiły nas na nogi! Jeszcze tylko jedno tak wysokie podejście czekało na nas tego dnia. Dzień drugi okazał się typową górską wycieczką, czyli to co z Mariankiem lubimy najbardziej. Nieraz trzeba uderzyć z buta ale potem jest co wspominać! Po południu niebo przetarło się i wyszło słońce. Pogoda pokazała najpiękniejsze swoje oblicze. Nie mogliśmy zmarnować takiej okazji. Sweet foci nie brakowało. Warto wspomnieć parking rowerowy na drzewie czy przepiękny widok z Keprnika przy zachodzącym już słońcu.

Stamtąd było już tylko w dół. Dla mnie jednak końcówka drugiego dnia okazała się pod górkę… Osiemset metrów obniżenia i czuliśmy się jak w domu. Praktycznie po ciemku kończyliśmy szlak esowatą drogą wijącą się mocno w dół. Nagle poczułem jak bym zmielił coś dużego. Odruchowo przestałem pedałować i zeskoczyłem z bika. Okazało się to samo co w 2006 roku w Bieszczadach. Pękł hak@ Awaria ta praktycznie wyeliminowała mnie wtedy z dalszej podroży. Pomyślałem, że już wszystko skończone. W lesie robiło się coraz ciemniej a my tkwiliśmy jego samym środku z uziemionym bikiem. Jedynym ratunkiem dla mnie było rozpięcie całego łańcucha i zamocowanie tylnego koła – żeby przypadkiem nie odpadło na wybojach. Niestety odpadło… Na szczęście nie zjeżdżałem szybko i skończyło się tylko na strachu. Gdy wyjechaliśmy z lasu jedyną deską ratunku był Marianek. Na prostej i pod górkę holował mnie. Taka jazda miała jednak jedną wadę.

Marian
Marian

Jechałem jak na motocyklu – bez pedałowania. Przy temperaturze, która spadła poniżej 10 stopni zmarzłem jak zimą!!! Zapaliliśmy wszystkie światła jakie mieliśmy. To nic, że Marianek miał z przodu trzy czerwone:) Grunt, że coś oświetlały (jego oponę). Niezastąpione okazały się LEDy w naszych czekoladach. Wyglądaliśmy jak górnicy lecz dało się jechać. Była chyba 22 jak dojechaliśmy na pizze do Jasenika ledwo zdążając przed ulewą.

Dzień 3

Trzeci dzień stał pod znakiem zapytania jeśli chodzi o mój sprzęt. Urwany hak wyeliminował przerzutkę i tym samym zmianę biegów. Jedynym rozwiązaniem było spięcie łańcucha na sztywno i uzyskanie jak najbardziej miękkiego przełożenia. Ten patent zadziałał jedynie na płaskim terenie. Dysponowałem dwoma biegami 1:2 oraz 2:6. Niestety brak przerzutki i nierówności powodowało przeskakiwanie łańcucha na wyższą tarczę z tyłu i jego napięcie do granic możliwości. Wówczas ciężko było nawet obrócić pedałami. Jedynym ratunkiem było zdjęcie tylnego koła i poprawienie wszystkiego tak jak to było na początku. Z tego powodu Snejku i Marianek na czubku Smerka mieli pół godzinną przewagę. Ja natomiast co chwila zatrzymywałem się u likwidowałem awarię. Tak nie dało się dalej jechać…

Postanowiliśmy więc rozdzielić się. Z brakiem drugiej mapy poradziliśmy sobie bez problemu. Zrobiłem kilka zdjęć czekoladą i miałem całą podróż pod kontrolą:) Chłopaki podążyli dalej szlakiem a ja zacząłem kierować się ku granicy i drodze asfaltowej. Samotna jazda po górach nie należy do moich ulubionych ale co było robić. Dotarłem jednak do polskiej strony i moim oczom ukazał się Snejku z Mariankiem, którzy kończyli właśnie obiad w przygranicznym barze, wesoło przy tym dyskutując (pewnie o moim położeniu). Chyba nie spodziewali się, że mimo awarii dogonię ich. Wyraz twarzy mieli bezcenny!

Za ostatnie czeskie drobniaki kupiłem obiad. Okazało się, żę oprócz obcej waluty, w którą wyposażył mnie Marianek podczas rozstania, miałem też sporo kamieni. Snejku zadbał o moje lepsze dociążenie na podjazdach 😉 Na granicy rozstaliśmy się na dobre. Chłopaki podążyli dalej szlakiem a ja zacząłem kierować się już do Lądka Zdrój. Tam udało mi się spotkać Ewelinę i zjeść wspólnie obiad. Mając kilka godzin zapasu postanowiłem kontynuować podróż mimo awarii. Takim sposobem udało mi się zaliczyć mszę w Złotym Stoku. Pod kościołem czekał już na mnie transport do domu. Mimo, że ostatni dzień spędziłem na mocno zdezelowanym biku zrobiłem najwięcej kilometrów!


Następnym razem obiecaliśmy sobie z Mariankiem, że zabierzemy cały zapasowy rower 🙂


Galeria zdjęć:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *