Wstęp
Chęć przeżycia prawdziwej przygody w górach od dawna chodziła nam po głowie. Nie mam tutaj na myśli zaliczania wysokogóskich szczytów ponad 2000mnpm czy tym podobnych ekspedycji. Od zawsze ciągnęło nas do tych pocztówkowych „landszaftów”, do zapachu górskich odmian iglaków czy wreszcie do kojącego chłodu bystrego strumyka. Dotychczasowe wypady w góry miały stałą, niezmienną od 14 lat formułe – przejechać zaplanowaną traskę pocykać focie i jeszcze przed zachodem słońca zameldować się na kwaterce, najlepiej położonej w centrum turystycznej miesjcowości w pobliżu karczmy z regionalnym jadłem:) Zawsze brakowało czasu by zatrzymać się na szlaku i pozachwycać pięknem przyrody, pogapić się na ośnieżone szczyty Tatr czy wreszcie napić się herbaty na trawce podziwiając panorame Gorców. Powstał pomysł wyrypy którą nazwaliśmy „rowerowym survivalem”. Nie należy odczytywać tego dosłownie tzn. nie mieliśmy zamiaru polować na niedzwiedzie i piec ich na ognisku a z futer szyć śpiworki:) Chodziło raczej o ciągłe przebywanie na szlaku bez tracenia czasu i pieniędzy na kontakt z cywilizacją. Organizacja posiłków oraz wieczorem obozowiska w sercu gór były tym co nas najbardziej podniecało:) Jak się póżniej okazało nie wszystkich to jarało 🙂
Dzień 1
Zaczeliśmy z rodzinnego miasteczka Justyny Kowalczyk – Kasiny Wielkiej. Auta bezpiecznie zaparkowaliśmy w centrum przy szkolnym boisku w pobliżu kościoła. Trzydniowe kółeczko miało się zakończyć dokładnie w tym samym miejscu.Zaczeliśmy wspinać się początkowo asfaltem i dalej czerwonym szlakiem przez Wierzbanowską Górę na Lubomir. Ścieżka całkiem przyjemna sukcesywnie pięła się do góry. Stawka od samego poczcątku poszarpała się. Stworzyły się dwie grupki – Marian i reżyser oraz samotny jeździec Snejku:) Po kilku pierwszych stromach Snejku stwierdził – cytuje: „Panowie, forma nieistnieje!” Każda nastepna godzina utwierdzała mnie w przekonaniu – kurde gość ma racje:) Cierpliwie czekaliśmy aż się zaloguje jednak ciągle go wywalało:)Kontynuując dalej czerwonym zachwycałem się przyczepnością podłoża i brakiem błota mimo niedawnych opadów. Nagle zaczyna się lekko w dół więc cisne za reżyserem który w jednej chwili wybija się na korzeniu i ląduje przodem na ciemnej plamie gleby. Niestety przód nie chce jechać po przyschniętym z wierzchu błotku i robi uślizg. Reżysera wysadza z siodła jak z procy i robi obrót 180stopni z lądowaniem w błocie. Ledwo wyhamowuje unikając karambolu i po chwili razem ze snejkiem focimy ten syf 🙂
Kontynuujemy dalej zauważając że pojawia się coraz więcej błotnych fragmentów. Po dłuższej chwili ja i smierdzący reżyser docieramy do Obserwatorium Astronomicznego na górze Lubomir(reżyser wykorzystując wolny czas robi sesje z żukiem-” będę oszczędzał baterie i przechodze w tryb offline”- zarzekał się na początku). 15minut cierpliwego czekania i ruszamy dalej bez samotnego jeźdźca w kierunku schroniska na Kudłaczach. W połowie drogi decydujemy się na odbicie żółtym do Lubienia w celu uniknięcia kilometrów asfaltu. Żółty jak to żółty zawsze jest fajny(albo mam farta bo nie pamiętam niefajnego żółtego) odrazu opada w dół i to całkiem narowiście momentami. Pojawiają się kamerdolce dużych rozmiarów dzięki którym machamy lewarami niewąsko. Do moich uszu dochodzi w pewnym momencie głośny „bzdeeeek” – myślę sobie – znowu oberwał tylny ZTR. Dolatujemy do leśnej drogi zwózkowej i przeskakujemy na drugą cześć żółtego. Po chwili czuje że tył mi totalnie zmiękł – na szczeście damper trzyma ale paputek flakowaty!! Szybciutko lokalizuje wgniecenie na rancie obręczy przez które ucieka powietrze(przed wyjazdem z czystego lenistwa nie zalałem na sezon świeżej porcji mleka i oto efekt).
Migiem robie konwersje systemu NoTubelles na Tubelles z pomocą snejkowej dętki z prestą. CHłopaki z nudów jedzą, leżą i paploczą durnoty jak laski a ja walcze z kołem ubabrany w cuchnącej mazi!!Snejku z nadgorliwości dociąga śruby w przednim zacisku i zrywa gwint w goleni amora – BRAWO słychać okrzyki:) To był dopiero początek sprzętowych jaj. Snejku MacGyver mocuje zacisk za pomocą izolacji i zipów i jazda w dół 🙂
Potem też było wesoło – chłopaki zaliczyli jeszcze po jednej wyjebce:) było także mycie w strumyczku(snejku miał opory) i test G-Shocka:) W końcu zlatujemy do asfaltu i w Lubieniu zalegamy w karczmie na zestawie obiadowym za 15złotych. 2 browary na trzech rozkładają nas totalnie – towarzystwo ziewa i się pokłada – tragedia o tyle większa że przed nami najtrudniejsze wejście tej trzydniówki – SZCZEBEL 976m npm. Ledwo dotaczamy się do spożywczaka w celu uzupełnienia prowiantu, tankujemy bidony i atakujemy czarnym Szczebel.Długo jednak nie trwa nasz atak, wymęczeni promieniami zachodzącego już słońca szukamy obozowiska. Ostatnia szansa na rozbicie się to miejsce gdzie czarny szlak wchodzi w las i już do samego szczytu nie ma praktycznie żadnej polanki. Snejku oznajmia że on tu się kładzie i koniec:) Padło w sumie na fajną miejscówkę tuż przy ścianie lasu za dużymi krzakami które ładnie nas zasłoniły.
Po ok. 30 minutach wszyscy bylismy już przebrani i przygotowywaliśmy kolacje – reżyser zaczał kopać coś na kształ grobowca i znosić patyki – ja ze snejkiem rządziliśmy w kuchni – kawa herbata co kto sobie życzył:) Już po zachodzie słońca zapłoneło ognisko i musieliśmy wyciągać snejka-zgona z namiotu na kiełbaske:) Zdążył ją tylko ugrzać i odrazu wszamał, dopchał chlebem i dał dyla do wyra:)My natomiast uwalilismy się na karimatach tuż obok ognia , dopiekaliśmy kiełbaski i gapiliśmy na gwiaździste niebo przy kubku herbaty. Reżyser objaśniał położenie różnych gwiazdozbiorów(gwiazdor się znalazł) i nawijać by mógł pewnie jeszcze długo dlatego ok. północy zarządziłem wejście w mumie i przeniesienie się na pokoje:) W nocy ponoć coś węszyło koło namiotów ale ja nic nie słyszałem – może to tylko jakieś urojenia snejka i reżysera?Obudziłem się jakoś nad ranem i wychyliłem z namiotu – widok na góry o godz.4.25 polecam każdemu 🙂
Dzień 2
Poranna organizacja nie szła nam najlepiej – wyszykować trzech chłopa na droge nie łatwo:) Jakoś cieżko było się pozbierać z całym majdanem tym bardziej że słonko przypiekało naprawdę mocno. Do ostatniej chwili towarzystwo leżakowało na karimatach zbierając siły na czarny szlak. Ruszyliśmy po 10 i długo nie ujechaliśmy gdyż tuż po wjechaniu w las wypatrzyłem w dole płynącą rzeczke. Rzuciłem tylko hasło że możnaby podmyć tyłki i zażyć nieco toalety. Na to Snejku i reżyser rzucili biki i poszli na dół na kupe:)Ja zostałem pilnować dobytku i korzystając z wolnej chwili wcisnąłem batona:) Z opisów trasy wiedziałem co nas za chwilę czeka:)Musiałem zwinąć towarzystwo bo by się pluskało do południa a mieliśmy mega opóźnienie z dnia pierwszego. Ogólnie trasa była mordercza to fakt ale to była nasza pierwsza wizyta w Beskidzie Wyspowym i przyznaje że trochę go niedoceniliśmy.
Ruszyliśmy więc czym prędzej czarnym do góry – pierwsze 400m było przejezdne a potem zaczeła się droga krzyżowa! Momentami z rowerem na plecach odpadałem od zbocza:) Samotny jeździec zniknał nam odrazu za pierwszym zakrętem. Potem trwały spekulacje czy wyrzucił bika do rzeki czy może zawrócił:) Ja z reżyserem krok po kroku pieliśmy się do góry – praktycznie 90% pokonaliśmy z buta w tym 50% z bikiem na grzbiecie. Dawno tak nie dymaliśmy pod góre:)Po drodze była krótka przerwa na zwiedzanie Zimnej Dziury(jaskinia)i koło południa byliśmy na szczycie. Tam na punkcie widokowym seria sweet foci obiadek(liofilizaty MountainHouse i Travellunch) krótki leżycho i ponad 40 minutowe czekanie na samotnego jeźdźca:) Po wysłuchaniu tego co miał do powiedzenia o urokach Szczebla ruszamy dalej 😉
Należy wspomnieć o dość ciekawym zjawisku jakie miało miejsce w trakcie podprowadzania bika czarnym szlakiem. W pewnym momencie marianowe korby zaczeły się obracać do PRZODU!Tak dokładnie dobrze czytacie – do przodu, podprowadzając fulla pod Szczebel stało się to nagle. Chłopaki mieli oczywiście beke że teraz mam ostre koło:)Ja natomiast zaczałem się martwić moim Novatekiem 712 tym bardziej że jak ruszylismy ze Szczebla w dół zielonym wolnobieg prkatycznie przestał działać! Tylko dzięki sile rozpędu niepedałując łańcucha jako tako nie zaciągało ale jazgot był niesamowity!
Momentalnie dolecieliśmy do asfaltu i dalej polecieliśmy do Mszany DOlnej widząc co się rozgrywa na niebie. Burza zbliżała się bokiem i zaczynało kropić. Zrobiliśmy małe zakupy w lokalnej gastronomii i trzeba było podjać decyzje czy atakujemy Turbacz! Snejku wyraźnie nie miał ochoty, reżyser wprost odwrotnie:) Przeanalizowawszy sytuacje stwierdziłem że ide na całość i uderzamy na Turbacz. Snejku w tym czasie miał się wrócić do auta,przeczekać ewentualny deszcz i dojechać autem w okolice Koninek skąd mieliśmy atakować zielonym Turbacz. Zaczeliśmy więc kręcić asfaltem z reżyserem powoli wspinająć się . Burza poszłą bokiem i wyszło słonko – było pięknie do tego stopnia że zaopatrzylismy się w kiełbaske na wieczorne biesiadowanie:)Już kręciliśmy zielonym ostro asfaltem pod góre kiedy usłyszałem głośne JEBSSS…… KONIEC!
W ułamku sekundy wiedziałem że to koniec – zaczałem w miejscu mielić korbami – napęd nie istniał podobnie jak Snejka forma od dwóch dni:) Zmieleniu uległ cały mechanizm zapadkowy – 3 sezon dla ultralekkiej piasty za nieduże pieniądze to zadowalający wynik pocieszałem się! Czym prędzej dzwonie do Snejka bo ten akurat powinien być przy aucie – tak też było – łaskawie podjał się ratowania nas z opresji – przyjechał po mnie,zawiózł do mojego auta po zapasowe koło z Authora ,po czym wróciliśmy razem, szybka przekładka opony i bylismy dobre 2 godziny w plecy 🙂
Po 18 zaczeliśmy atak Turbacza zielonym gdzie znaki pokazywały 4godziny na szczyt:)Początkowo znowu było pchanko i zaczeło pojawiać się dużo wiatrołomów! Nie napawało to optymizmem – mieliśmy tempo piechura. Po jakiś 2km spotkaliśmy grupke turystów którzy doradzili nam fajny wariant dotarcia bikami na szczyt – zielony dalej nie nadawał się nawet do wędrówki – masa powalonych drzew po niedawnej wichurze.Mimo dobrych wieści samotny jeździec i tak podzielił się z nami swoimi uwagami o tutejszych szlakach – nasze uszy musiały wyłapać wiązanke słów powszechnie uznawanych za niecenzuralne:) Zgodnie ze wskazówkami szybki transfer szutrem i ok. 21 byliśmy na przełęczy Borek skąd wychodził żółty szlak na Turbacz. Żółty jak to żółty zawsze fajny i tym razem nie zawiódł – uzbrojeni w czołówki zaczeliśmy szczytowy atak.
Pierwsze metry z papcia a potem już wszystko w siodle w świetle 7 ledowych lamp czołowych za 7.99PLN:) Wrażenia nieopisane – naprawdę było świetnie – nieodwołalnie do powtórki!! Na szczycie byliśmy jakoś po 23 i traf chciał że wbiliśmy się na grupowe ognisko – niestety rezyser spalił kiełbe niemiłosiernie a browar za 8zeta smakował potwornie! Snejku wyczochrany samotną walką z terenem i na skraju załamania nerwowego pokusił się o odrobine luksusu w cenie 40zł i zległ w pokoju nr 9. My natomiast rozgrzani płomieniami ogniska rozpoczeliśmy rozbijanie namiotu! Najwięcej czasu zajeło nam szukanie miejsca – a to za duży spadek,a to mokro,a to kępy trawy – ciągle kur……a coś 🙂 Gdy namiot już stanął i sączyliśmy herbatke w środku było już fajnie, jedynie spokój zakłócała grupka śpiewających turystów przy ognisku i łopotanie na wietrze folii która przykryliśmy nasz namiot w celu podkręcenia znacznie parametru mmHg:) Noc upłynęła spokojnie i nawet byłoby wygodnie gdyby nie kępa trawy wbijająca się w plecy i zmuszająca mnie do spania raz na lewym raz na prawym boku.
Dzień 3
Udało nam się podnieść jakoś po godz. 7, prawde mówiąc obudziła mnie kałużka wody wzdłuż ściany namiotu – okazało się że podnosząc wodoszczelność namiotu obniżyliśmy na maxa oddychalność- efekt był taki że w środku mieliśmy większą rose niż na łące:) W świetle słonka wrzuciliśmy po twarożku i herbatce. Ogarnianie obozu poszło nam w miare sprawnie i po 8 udaliśmy się w odwiedziny do pokoju nr 9. Snejkuś szczeżył już zęby po śniadaniu na tarasie widokowym – pozwoliliśmy sobie skorzystać ze schroniskowej łazienki w celu szybkiej toalety. Snejku z nudów przyglądał się temuwszystkiemu i w trakcie przebierania nazwał mnie „sztangistą” a reżysera „kaczorem” – tak oto powstały nowe ksywy – Marian sztangista i Kaczor reżyser:)Potem była jeszcze jajecznica i uzupełnienie kranówy do bidonów(mineralna 1.5l 8zeta żywy rozbój).
Plan dzisiejszy zakładał rozdzielenie się. Snejku powoli myślał już o powrocie więc nie uśmiechało mu się ciągnąć z nami w serce Gorców zielonym. Szkoda bo ominęła go najlepsza część trasy – utwierdziłem się że Gorce są idealne na bika – napewno tu wrócimy nie raz! Banany nam nie schodziły z jap – momentami troche wkurzały wiatrołomy bo traciliśmy czas na ich obchodzenie, ale i tak uważam zielony od Kiczory do Gorca za genialny szlak – ciągła tendencja w dół, bardzo przyjemny kąt i co kawałek okno widokowe:) Na krótkim podejściu pod Gorc zorientowaliśmy się że burza depcze nam po piętach, tak więc na szczycie1228m npm tylko krótkie ujęcie i hajda w dół.
Ucieczka niebieskim była świetna, początkowo krętym singlem a końcowka szutrem z konkretnym stromem prosto na asfalt. Momentami prędkość była naprawdę zacna – nawet paputki miały problemy z trzymaniem na zakętach – pierwszy raz doświadczyłem tak fajnego kontrolowanego uślizgu tyłu – wchodząć w zakręt grubo ponad 40 lekko muskałem tylną klamkę i tył co chwila szedł bokiem po szutrze – dosłownie jak na żużlu:) Kaczor oczywiście przestrzelił jeden łuk i ledwo wyhamował przed skałami:) Za duża prędkość najazdu, niemożność złożenia bika i …. dzwon gotowy! Doświadczenie i technika jednak znowu zwyciężyły i polecieliśmy dalej asfaltem na małe zakupy do miejscowości Rzeki.
Niedzielna pora obiadowa w pełni a my wciagnęliśmy wszystkie Sniki i ciągle burczało w brzuchach. Szybkie zakupy i już po chwili odgrzewaliśmy sobie bigos na ławeczce pod kościołem:)Do tego 0.6l herbaty i deser – Kaczor zaczał ziewać a sztangista Marian dostał wypieków:)Wtedy poczułem pierwszy raz porządne zmęczenie. Widząc że godzina już niemłoda musieliśmy zmodyfikować nieco traskę. Postanowiliśmy przebić się do Kasiny Wielkiej jak najkrótszą drogą ale nie asfaltem.
Uderzyliśmy więc czarnym z Lubomierza – skubany piał się do góry niesamowicie – dobre 2km z kapcia. Po drodze spuściłem co nie co aby nie taszczyć za dużo balastu i ledwo dotarliśmy do zielonego , którym to już w siodle dokręciliśmy na Jasień 1052m npm. Piękna miejscówka na nocleg – jest nawet szałas sporych rozmiarów. Tutaj odchodził żółty na Mogielnice którą niestety musieliśmy odpuścić ze względu na czas. Trzeba tu wrócić bo okolica boska! Potem było odbicie zielonym do Jurkowa(czas zejścia 45minut – podejścia coś koło 2 godz. – nasz czas zjazdu ok. 5 minut:) Na dole wspólna decyzja – docieplamy góre i lecimy asfaltem do Kasiny bo godzina coś koło 20.
Do przełęczy Gruszowiec asfaltem bik szedł jak przysłowiowy wół – okazało się że oprócz spadku ciśnienia w bomberze miałem spadek ciśnienia w przednim kole – na tyle znaczny że przed zjazdem musiałem dopompować koło żeby nie zdjąć paputa przy 60km/h na zjeździe z obręczy:) Jakoś koło 21.30 byliśmy koło auta przy którym grupka lokalesów sączyła browary i biesiadowała. Morowe chłopaki chcieli pomóc nawet przy kapciu którego zastaliśmy w aucie. Jednak widać było że są bardziej zmęczeni niż my – kilka pompnieć Kaczora i było ponad 3 atm:) Potem szybkie przebieranie w cywilne ciuchy, biki na dach, oczywiście zasłużony obiadek-liofil(pychaa) i heja kierunek Łódź. Po godzinie za kółkiem byliśmy na zmiane nieprzytomni a w Mac Donaldzie nie chcieli dać sheka:) W Częstochowie też odmówili a kaczorowi tak się chciało zimnego pociągnać:) Wkurzeni wyłączyliśmy silnik i do 4 nad ranem urwał nam się film.
Survival rowerowy 2014 uważamy za zakończony. Pierwsze szlify zebrane. Teraz wiemy lepiej jak przygotować się na kolejną wyprawę. 14 letnia przygoda z górami wchodzi w nową fazę – biwakowania na dziko. Od tej pory zamierzamy nie rozstawać się z naszą Ibizą! Przebywanie tak blisko z przyrodą to zupełnie nowe doświadczenia. Ucieczka od cywilizacji na kilka dni pozwala na jeszcze lepszy RESET. Zmęczeni lecz szczęśliwi planujemy już kolejne trasy!!!
to be continued…