Dzień 1
Zarząd mtb.bieszczady.pl długo się wahał nad wybraniem miejscówki na tegoroczny ostatni wypad. Ostatecznie jednogłośnie wygrał nieśmiertelny Szczyrk i Beskid Żywiecki. Krótszy dzień, dawno nie odwiedzany rejon no i jego bliskość przekonały nas by odwiedzić te strony. Ponadto po raz kolejny żywiecki udowodnił nam że warto tu zaglądać bo jest naprawdę ciekawie no i jeszcze dużo do odkrycia przed nami. Trasę zaplanował tradycyjnie redaktor Marian (pseud. Andrzej z Czarnej), więc wiadomym było że nie będzie nudy. Jak to w Szczyrku nie mogło zabraknąć klasyki czyli Skrzycznego i nowych krzeseł na górę wiadomo Alpy to to nie są ,ale kolejny duży krok do przodu.
Każda nasza trasa ze Szczyrku na południe zaczyna się dokładnie tak samo Skrzyczne i Malinowska Skała. Na tej ostatniej co roku ubywa drzewostanu, ale widok tegoroczny totalnie mnie zaskoczył ostały się 3 (słownie trzy) Jarzębiny. Tylko dzięki nieśmiertelnym skałom i głazom(na których Andrzej co roku pozuje) poznaliśmy to miejsce.
Zaczęło się od MEGA Snejka na pierwszych metrach zjazdu z Dużego Skrzycznego. Nadgryzione zębem czasu paputy, wyjątkowo mleko zastąpione dętkami, zbyt szybko na luźnych kamieniach i SYK gotowy. Pech zaczął się już od rana kiedy to okazało się przy próbie napompowania dampera, że Andrzejowa pompka się popsuła a ja swojej akurat nie zabrałem. Potem Andrzejowa sztyca opuszczana sama opada! Finalnie Andrzej przestaje się kręcić na fotelu i jest OK.
Ostatni ciepły weekend tej jesieni wyczuła chyba połowa Polski. Tłumy jak na Krupówkach ciągnęły się na Baranią Górę. Nie dane nam było poszaleć na większej prędkości. Mimo wszystko było fajnie bo pogoda dopisywała a Andrzej po raz pierwszy podjeżdżał Baranią. Za Magurką Wiślańską zaczął się docelowy atak w obrębie rezerwatu Barania Góra. Dopiero tuż przed samym szczytem trzeba uderzyć z łapcia ale są to przyjemne metry. Na sam szczyt już w siodle pakujemy się dość sprawnie i odrazu zakładamy WuEsa (Wind Stopper – Biemme) bo wieje nieziemsko. Korzystając z przepięknej widoczności pakujemy się na wieże widokową gdzie Andrzej kręci ujęcie 360 widok na Żywiecki. Okoliczności są MEGA POZYTYWNE, toteż wyciągam kanapki i termos a Andrzej sępi herbatę. W tym miejscu należy głośno powiedzieć, że na dole w Szczyrku od rana był istny upał i zalewanie wrzątku do termosu wydawało się co najmniej dziwne. Jednak 15 letnie doświadczenie górskie podpowiada, że w październiku takie rzeczy mogą się przydać. Z Baraniej trudno się oprzeć trasie do schroniska na Przysłop prowadzą tam razem 3 szlaki(czerwony niebieski i zielony). Jest to jeden z tych odcinków, który mimo iż już nie dziewiczy nie został jeszcze przeorany przez ciężki sprzęt i daje totalnie dużo frajdy. To typowy techniczny rzeźnik prędkości nie są na nim duże za to zawieszenie nie ma czasu na nude. Tutaj Andrzej mógł po raz pierwszy naprawdę przekonać się o zasadności stosowania opuszczanej sztycy. Choć brakuje mu sterowania z kierownicy(czerwona wajcha znajduje się tuż pod nosem siodła czyli andrzejowymi genitaliami)i obniżenie wymaga oderwania jednej ręki z lewara co czasami zmusza do zatrzymania, to jest to „must have sezonu” już na zawsze. Marian po raz kolejny daje się ponieść emocjom i na korzonkach łapie drugiego Snejka – czyżby to jakaś klątwa?
Dętki się skończyły a to dopiero połowa pierwszego dnia a andrzejowe zawory Schredera nie pasują do moich obręczy. Polecam ten odcinek właśnie w tym kierunku. Przy schronisku nie zalegamy długo i postanawiamy zlecieć niebieskim. Trawers Gańczorki to typowy dziewiczy górski singiel wiadomo dziewic(z)e najlepsze. Dalej jest także fajnie, szerzej i szybciej, a na koniec szuter przechodzi w asfalt i zamykamy licznik na 60km/h. Na końcówkę dnia pozostaje dostać się do Milówki wybieram nowo wybudowaną Skę i lecimy prawie 8km z góry i z wiatrem jak śmieci grubo ponad 60km/h. Udaje się nawet wyprzedzić emeryta w BMW. Dmuchało tak, że Andrzej o mały włos nie oderwał się od ziemi zabrakło tylko Red Bulla. Przewiani wpadamy do centrum Milówki pod kościół i po krótkim poszukiwaniu zalegamy na przyjemnej kwaterze. Spanie na poddaszu a na dole PIZZERIA i FRESHMARKET. Mega Pizza i seta rudej rozkładają nas jak zwykle pierwszego dnia. Ja czuje się jakiś sczochrany a Andrzej dostaje kataru jak dzieciak. Po powrocie do pokoju aplikuje sobie czosnek i grzane piwo. Ciepły prychol, wyro i Piraci z Karaibów ja odpadam pierwszy tuż po 22…
Dzień 2
Niedziela rano pobudka o 7.30. Andrzej budzi się z bólem gardła zasmarkany na maxa. Jak sięgam pamięcią w naszej 15 letniej historii to jego pierwszy raz! ! ! SZOK Po porannej mszy św. nieco już rozkręceni wracamy po Biki i startujemy do ostatniego etapu. Dzisiejszy cel to nieznane dla nas trasy m.in. schronisko PTTK na Hali Boraczej i Abrahamów. W pełnym słońcu zaczynamy podjazd na początku asfaltem potem szutrem docieramy do zielonego który odbija w las i stromo pnie się do góry. Wybieramy jednak dalej szuter którym w 98% w siodle docieramy do szczytowego niebieskiego lekko przestrzelając hale Boraczą. Pozytyw to piękna panorama na schronisko i ciekawy kawałek niebieskim do zielonego z przepięknymi landszaftami. W tym momencie uświadamiamy sobie że po 15 latach w końcu nauczyliśmy się chyba czytać mapy. Jednak da się zaplanować trasę tak, żeby pchanie zniwelować do minimum. Szybkim zjazdem docieramy do schroniska na Hali Boraczej. Pierwsza wizyta i od razu jestem oczarowany to schronisko wpada do mojej pierwszej trójki najpiękniej płożonych w polskich górach. Przepiękne widoki na cztery strony świata nie często się zdarzają. Na pewno tu zawitam ponownie z rodzinką. Ponownie wyciągam herbatkę, którą spija mi Andrzejek. Nie czekamy w kilometrowej kolejce po świeżo pieczone drożdżówki i po serii fot ruszamy w dół po godzina nas pogania. Najszybszy transfer do czerwonego na Abrahamów prowadzi czarnym. Początek od hali jest bajeczny. Czysto techniczna jazda między drzewami z niewielką ilością korzonków. Potem pojawiają się kamienie ale kąt jest nadal przyjemny. Lecimy blisko siebie wywołując mini lawiny kamienne co powoduje że słychać nas z daleka. Napotkany nastolatek nazywa nas „ruskimi hardkorami” co nas rozbawia niezmiernie. Ponad godzinne podejście pokonujemy w 5 minut.
Dalej nauczeni doświadczeniem rezygnujemy z ciągnięcia czarnym do końca i wybieramy piękny widokowy rowerowy. Słońce dogrzewa na stokach nieziemsko. Warunki idealne do nagrywania ujęć przez Andrzeja nowiutką zabawką full HD. Wreszcie dobijamy do czerwonego i w lewo kierujemy się na Abrahamów do Węgierskiej Górki. Godzina już mocno popołudniowa ale plenery wręcz wymarzone do sesji. Zniżające się słońce wciąż pięknie doświetla. Świetny odcinek do pokonywania właśnie w tym kierunku polecam Abrahamów. W Węgierskiej Górce po lekkim błądzeniu meldujemy się przed 18 mega wygłodniali. Szybki rzut okiem na mapę okazuje się, że do Szczyrku musimy ciągnąć szlakiem bo nie uśmiecha nam się asfaltować ponad 30km nie po to tutaj przyjechaliśmy. Zaczynam lekko się martwić bo przed nami lekko 20km prawdziwie górskiej rąbanki szlakiem a godzina jak na październik późna. Jednak staram się nie dać po sobie poznać żeby morale nie jeb… Z uśmiechem na ustach zamawiam z Andrzejem zestaw obiadowy fryty, schabowego i surówki. Wciągamy momentalnie po zestawie za 2 dychy i długo nie myśląc przebijamy się do czerwonego który to ma nas wyprowadzić na sam szczyt w serce Beskidu. To jedyna w tej sytuacji i najciekawsza trasa do Szczyrku. Cały czas zastanawiam się czy damy rade zważywszy, że posiadaliśmy tylko jedną czołówkę Andrzeja. Czerwony jest naprawdę przyjemny aczkolwiek wymagający. Kręcimy ile się da i tylko fragmenty naprawdę ostre dajemy z buta. Napotkany turysta ok. godz. 19 schodzący z góry informuje nas że od 3 godzin nie spotkał żywej duszy i jednocześnie pyta nas czy aby nie za późno pniemy się w górę? Myślę sobie „no żeby cię ch… strzelił za podbudowę moralną deklu” Uspokajam atmosferę rzucając bezmyślnie „spoko – mamy światła”.
Lecimy dalej zaczyna się ściemniać błyskawicznie. Fragmenty w lesie robią się ciężkie ze względu na słaba widoczność. Andrzej odpala czołówkę wychodzi na prowadzenie i momentalnie mi odjeżdża. Po zmroku nie idzie podjeżdżać to pewne. Chce chociaż wydostać się ponad granice lasu jeszcze do 20 zanim zapadnie totalny zmrok. Pakuje Andrzeja na tył żeby oświetlał mi drogę niestety pomysł nie wypala rzucam mega cień akurat tuż pod koła nie idzie jechać. Robi się stromo uderzamy z buta. Andrzej znowu się oddala a ja w ciemnościach niknę i o mały włos nie skręcam kostki. Nastrój zaczyna mi się drastycznie pogarszać co od razu zauważa Andrzej. Wpada na pomysł odpalenia latarki w komórce montuje ją na klacie i okazuje się to mega patentem. Znacznie przyspieszamy. Odzyskuje radość nocnej eksploracji gór możemy teraz razem doznawać tej przyjemności. W oddali czerwone światełka masztu na Skrzycznem naszego celu. W dole miliony światełek błyska z Bielska Białej, z drugiej strony Istebna Milówka Węgierska Górka. Czerwony jest bardzo interesujący i ciągnie się nocą mam wrażenie bez końca. Grubo po 20 a my cały czas się wspinamy mijając piękne skały na Glinne i Magurce Radziechowskiej. Mocno już styrani mylimy odbicie i za wcześnie skręcamy w zielony. Na szczęście redaktor Marian jest jeszcze przytomny i szybko zawracamy . Przed nami jeszcze ponad 2 km wspinaczki. W końcu docieramy do znajomego rozwidlenia i w prawo uderzamy niemal na oślep w kierunku Szczyrku. Andrzejowa komórka pięknie doświetla mi drogę i lekko przyspieszam. Andrzej na tyle zalicza na zjeździe lekką wyjebkę. Nie pomaga nawet obniżana sztyca zmęczenie i ciemność zbierają żniwo. Gawlasi i Zielony Kopiec pokonujemy z buta spacerkiem kontemplując niecodzienne okoliczności.
Klimat zapamiętamy na długo istna ciemność po zgaszeniu lampki nie widać nawet na 2 cm. Podbudowuje Andrzeja że zostały nam jeszcze ostatnie metry podejścia i upragnione odbicie niebieskim które omija zabójczą o tej porze Malinowską Skałę. Wreszcie odbijamy i w tym momencie praktycznie jesteśmy już w domu. Przed nami ostatnie metry znajomej ścieżki do szutru. Dosłownie na ostatnich 34 metach ostrego stromu na kamieniach przy prawie zerowej prędkości kładę się na kamienie wbijając kierę w glebę. Na szczęście dolecieliśmy cali do szutru, który to prowadzi nas do asfaltu na przełęczy Salmopol! Teraz tylko 8km asfaltowego zjazdu bosko. Docieplamy głowy czapkami bo jest już grubo po 21 i jazda. Nie ma jednak miejsca na szaleństwo przy tej widoczności i zmęczeniu CRASH to kwestia ułamka sekundy. W blasku ulicznych latarni wpadamy do Szczyrku i pakujemy się prosto do auta. Świeże suche ciuszki i jest pięknie. Jest po 22 więc znajoma karczma jeszcze działa. Wpadamy na żurek (Andrzejowi zachciało się rosołu), na drugie zgodnie bierzemy golonko na pół. Zalegamy wreszcie w aucie i ruszamy. Godzina 23 wylatujemy kierunek Łódź. aha Andrzej kupuje jeszcze w Żabce zestaw OSHEE ZERO CUKRU bo suszy nas potwornie. Nie, rosół nie był za słony, po prostu POGODA była istnie LETNIA w październiku!!! Do zobaczenia wiosną 2016…
Koniec
XIX wypad pod hasłem, naprędce wymyślonym przez Andrzeja „Winda i Lewar” przechodzi do historii. „Winda” to oczywiście opuszczana sztyca która w końcu zagościła u Andrzeja w biku i jeszcze w tym roku mógł ją przetestować, „Lewar” to jak już większość wie szeroka kierownica bez której kluczenie po terenie jest mało wygodne a wręcz niebezpieczne. Zakończenie sezonu miało być jesienne, a było typowo letnie.
Ekipa mtb.bieszczady.pl