Na starość (40+) robimy się chyba sentymentalni… Zaczęliśmy odwiedzać miejsca z pierwszej wyprawy z 2000 roku… Ku naszym zdziwieniu nie tylko rowery czy aparaty uległy zmianie przez te 22 lata ale i przyroda pokazała że żyje! Wyjazd pod roboczym tytułem: „Purchaweczki i Ropuszki” zapisuje się w historii jako jeden z cieplejszych w miesiącu październiku – warto wspomnieć, że lipcowa podróż była zimniejsza niż obecna – drugi dzień ataku na Lubań i Turbacz spędziłem w krótkim stroju!!! Standardowo już jesień to dla nas pora na powakacyjnego tripa. Ja (reżyser kina akcji) odpowiadałem za zdjęcia i montaż. Marian (czyli druga część ekipy) wytyczył trasę i dzielnie nawigował, przynajmniej do połowy, na leciwej lecz całkiem sprawnej nawigacji Garmina eTrex20. Pierwszy raz zdarzyło nam się, że trasa została wczytana do połowy, zarówno pierwszego jak i drugiego dnia! Jakie było nasze zdziwienie kiedy mając przed sobą sporo jeszcze kilometrów Garmin wyświetlił punkt końcowy wyprawy…
DZIEŃ 1
Dzień pierwszy rozpoczęliśmy od zostawienia auta w Parku Zdrojowym w Rabce. Było to zamierzone ponieważ pod koniec drugiego dnia mieliśmy zjechać czerwonym z Turbacza prosto do auta co okazało się strzałem w dziesiątkę! Niestety teraz musieliśmy pokonać kilka kilometrów asfaltem prawie do Mszany Dolnej a potem żółtym szlakiem wdrapać się na Ćwilin. Był to drugi raz kiedy jechałem na HT i pierwszy bez plecaka. Tzw. nerka okazała się kolejnym strzałem w dziesiątkę! Odciążenie pleców znacząco poprawiło komfort podróżowania i zapewniało lepszą stabilizację n a zjazdach. Iście letnia temperatura spowodowała wysyp muszek na szlaku. Co prawda nie było ich tyle jak latem ale i tak skutecznie utrudniały pokonywanie gorczańskiego błota, szczególnie Marianowi. Miał biedak wrażenie, że cały czas coś gryzie go pod kaskiem… Kilka minut dekoncentracji i gubiąc szlak musieliśmy ratować się stromym podejściem przez knieje. Na szczęście błoto szybko ustąpiło gdy nabieraliśmy wysokości. W dolnych partiach lasu mój Maxxis Rekon 2,8″ błyskawicznie zapychał błotem okolice suportu… Mieliśmy też szczęście, że nic nie spadło nam na głowę gdyż jacyś pseudo drwale urządzili sobie wycinkę tuż przy szlaku!!! Kilkadziesiąt sekund od ich minięcia runęło drzewo…
Ruszamy dalej w kierunku szczytu i Polanie Michurowej, która wieńczy wierzchołek Ćwilina. Podobno jest ona aż o 70% mniejsza niż w latach jej świetności. Wszystko za sprawą wielkich stad owiec, które przywędrowały tutaj w XV wieku z Wołochami. Warto wspomnieć, że dziś w Szczawnicy odbywał się jesienny Redyk czyli uroczyste zejście owiec z hal. My jednak tak daleko nie dotarliśmy zatrzymując się na 1072 m n.p.m. Podczas II wojny światowej znajdowało się tu zrzutowisko Armii Krajowej „Sokół”, gdzie alianci dostarczali ekwipunek. Jest też tu również ołtarz polowy, który ustawiono w 2000 roku z okazji obchodów Roku Milenijnego. Ze szczytu widać Beskid Wyspowy, Sądecki, Gorce, Babią górę i Tatry! Na ten ostatni widok czekaliśmy od początku wyprawy…
Przed zjazdem z Ćwilina postanowiłem uruchomić odkurzony kiedyś nabytek – budrzetową kamerkę sportową HD. Niestety z niewiadomych przyczyn zaczęła nagrywać tylko te odcinki terasy w których się zatrzymywaliśmy. Efekt końcowy był taki, że mogliśmy sobie obejrzeć filmik jak Marian zamawia grzańca na przełęczy Gruszowiec w Barze pod Cyckiem… Zjazd był kapitalny ale nijak nie mogliśmy go uwiecznić. Tutaj pojawiła się pierwsza myśl w głowie nawigatora, żeby zaopatrzyć się najnowszy sprzęt firmy GoPro – pożyjemy zobaczymy 😉 Oprócz piwa na pół wciągnęliśmy jeszcze żurek. Na kuchni nie oszczędzali z węglem go atmosfera panująca tam przypominała saunę. Marian nie wytrzymał atmosfery i pierwszy ewakuował się z Cycka!
Kolejnym celem była Śnieżnica i kolejny szczyt powyżej 1000 metrów. Stoi tutaj wysoki drewniany krzyż i kamień graniczny z 1789 roku. Tutaj też okazuje się, że to koniec pierwszego dnia wyprawy – przynajmniej jeśli chodzi o nawigację Garmina… Tak jak wcześniej wspominałem trasa została wgrana do połowy… Jedynym ratunkiem była aplikacja Locus Map dzięki której mogliśmy dokończyć zaplanowaną trasę. Pora robiła się dosyć późna a nam zaczęło brakować prowiantu i wody. Na szczęście po przepięknych, jesiennych dywanach (kolorowych liściach pokrywających szlaki) dotarliśmy do Jurkowa i sklepu gdzie uzupełniliśmy ekwipunek. Tutaj był ostatni moment żeby sprawdzić działanie kamerki sport HD redy… Wcześniejsze doładowywanie z powerbanka (przez warkocz) poskutkowało kilkuminutowymi filmikami w kiepawej rozdzielczości z zerową stabilizacją obrazu. To chyba przelało czarę goryczy i chęć zakupu GoPro przybrał na sile u nawigatora 🙂
Grubo po 17 godzinie miał odbyć się ostatni atak szczytowy tego dnia na Mogielice. Niestety musieliśmy zrewidować swoje plany gdyż czekała nas jeszcze przeprawa asfaltem do Ochotnicy Dolnej… Od godziny 18 była już totalna ciemnica i tylko lampy ratowały nas przed spaniem w lesie. Zielonym szlakiem dolecieliśmy do asfaltu mijając po drodze bazę namiotową SKPB Katowice „Polana Wały” i starą terenówkę, którą ktoś zaliczył niedawno dacha… Troszkę pogubiliśmy pod koniec szlak i na finalnym zjeździe zostaliśmy zaatakowani przez złowrogie bestie na szczęście dla nas na łańcuchu.
DZIEŃ 2
Drugiego dnia standardowo mamy delikatną obsuwę… Ledwo dokręciliśmy do Krościenka nad Dunajcem i już trzeba było rozglądać się za obiadem! Udo weszło w udo i mogliśmy rozpocząć wspinaczkę Czerwonym Szlakiem Beskidzkim na Lubań. Był to powrót do 2000 roku tyle tylko, że jechaliśmy teraz w przeciwnym kierunku. Wtedy rozpoczęliśmy z Rabki i kierowaliśmy się do Krościenka. Były to czasy kiedy rządziła stal Hi-Ten i sztywnie ramy. Nawigator twierdził że klasyczny zjazd do Krościenka, który zostawił nam cześć aluminium z klamek typu Cantilever na palcach i starł pół klocków został zamieniony na asfalt, którym teraz podjeżdżaliśmy…
Upływ 22 lat nie tylko zmienił sprzęt rowerowy ale także wielkomiejskie klimaty zaczynały rościć sobie prawo do wjeżdżania coraz wyżej wypasionymi brykami… To chyba znak ówczesnych czasów, że wszyscy chcą bez wysiłku zdobyć jak najwyższe wzniesienia nie bacząc na przyrodę. Na nasze szczęście asfalt szybko zamienił się w szuter a potem w kamienistą drogę. Czerwony szlak będzie towarzyszyć nam do samego końca 36 wyjazdu. Warto wspomnieć, że w 2000 roku nie pokonaliśmy w całości tej trasy jednego dnia – awaria w moim rowerze (Author Memphis) spowodowana pęknięciem tylnego haka. Zmuszeni byliśmy na szybko naprawić rower w Knurowie u pierwszego napotkanego spawacza za kilka browarów. Na szczęście stal Hi-Ten bardzo dobrze nadawała się do takich operacji. Obecnie już Author przeobraził się w Carbo-Memphisa 😉
Pogoda była jak 22 lat temu… Słońce grzało tak niemiłosiernie, że ratowaliśmy się cieniem rzucającym przez wielkie grzyby spotkałe na czerwonym podjeździe. Tutaj warto wspomnieć, że jechałem beż plecaka z tzw. nerką! Było to o tyle ważne rozwiązanie, że nie posiadałem full-a. Półtora litra wody miało wystarczyć do Turbacza. Jak zwykle w takich sytuacjach bywa nie starczyło 😄 Zanim jednak do tego doszło wdrapaliśmy się na Lubań. To już kultowe miejsce z 2000 roku gdzie robiłem całej ekipie zdjęcia z ostatniego podejścia od strony Rabki. Tak było i tym razem mimo mniejszej o połowę ekipy… Marian identycznie zapozował jak 22 lat temu i mieliśmy dwie fotki do porównania. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że masa z Bikera przeszła na bika ale ubyło także drzew. Bieżące zdjecie wyglada jak by przeszło tam tornado…
Droga z Lubania na Turbacz to istny roler coster. Zjazdy przeplatały się z podjazdami. Bardzo przyjemnie pokonywało nam się ten kawałek czerwonego szlaku. Zdecydowanie lepiej jechać nim do Rabki! Ja ze wszystkich sił chciałem nadążyć za fullem i przypłaciłem to rozcięta tylną oponą… Na szczęście mleko szybko ją usczelinło i mogliśmy kontynuować jazdę. Godzina robiła się coraz późna a my standardowo byliśmy w czarnej! Na domiar złego zaczęło kończyć się picie. Na przełęczy knuroskiej zjedliśmy ostatnie resztki zapasów… Na szczęście znaleźliśmy na szlaku prawie pełnego izotonika 😄 Nie było wyjścia i zabraliśmy go jako ostatnią deskę ratunku! Uzbrojeni z lampy od 18 godziny zaczęliśmy atak na ostatni szczyt. Marianowi zaczął dokuczać brak kalorii – jechał na tzw. przedbombiu czyli chwilę przed odcięciem 😁 Na szczęście tuż po 19 naszym oczom ukazał się Turbacz.
W schronisku okazało się, że działa jeszcze kuchnia i możemy liczyć na coś ciepłego! Tak podbudowani zjazd do auta zrobiliśmy w 55 minut zamiast oficjalnych 4:30 😄😄 Był to jeden z najlepszych zjazdów jakie zaliczyłem – gorczańskieg błoto potęgowało oczucia trasy. Dwa razy cudem uniknąłem wywrotki. Im było niżej tym było bardziej błotniście. Niemiłosiernie urąbani pokonujemy 850 metry w pionie i chwilę po 21 meldujemy się przy aucie. Tak brudnych rowerów dawno nie mieliśmy – szczególnie że trzeba było je teraz zapakować do wozu… Mega brudni lecz mega zadowoleni kończymy 36 wyjazd z wypiekami na twarzy. ☺️☺️