Pisząc ten tekst już wiem, że był to ostatni wyjazd na sztywnym HT! Podczas XXXIII wyjazdu – wyprawie na dach świata http://mtb.bieszczady.pl/2021/10/10/xxxiii-dach-swiata doszło do krytycznego uszkodzenia mojej BESTII – Authora Aganga 3.0 – w newralgicznym jak się okazało miejscu… Tylny wahacz pękł dosłownie w połowie!!! Na domiar złego byliśmy w środku Pandemii – COVID co przyczyniło się do braku części na rynku a te co były stały się zaporowo drogie… Nie było innego wyjścia jak na szybko kupić ramę HT – Dartmoor Primal 29er i przerzucić wszystkie graty. W największych koszmarach nie sądziłem, że wrócę na sztywny rower! OD XXII wyjazdu i 2017 roku http://mtb.bieszczady.pl/2017/05/26/xxii-srebrna-gora-2017-enduro miałem FULL-a. ! DZIESIĘĆ wyjazdów później okazało się, cofam się w rozwoju i wracam na sztywniaka – lepszy rydz niż nic…
Wracając do XXXIX wyjazdu jeszcze na HT. Pora już późna bo była połowa października. Pogoda jednak nie dawała za wygraną – przynajmniej w centrum – o 22:30 mieliśmy 20 stopni!!! Jakoś po północy dojechaliśmy do Hotelu Karolinka i naszej pieczary – tzw. inkubatora ponieważ jak się okazało wylęgały się tam wszelakiej maści zarazki… Marian jechał z gorączką ale kto ma nie odpuszczać jak nie on? 🙂 Dwa szybkie strzały Rudej do kołderki i mieliśmy nadzieję, że rano wstanie jak młody bóg…
Sobotę rano zaczęliśmy od pysznego śniadanka – można było jeść ile dusza zapragnie, nawet na zapas 😉 To nie było jednak zbyt mądre bo czekał nas na dzień dobry ostry podjazd. Plan był zacny ale mieliśmy też w zanadrzu opcję B. Hotel Karolinka dysponował kompleksem saun (które trzeba włączyć 😉 ) Plan A polegał na zdobyciu najwyższego szczytu w okolicy – Śnieżki. Co nie udało się podczas XXXIII wyjazdu na Dach Świata kiedy to pęknięta rama skutecznie nas unieruchomiła. Już miałem nadzieję, że zdobędę ten szczyt na HT gdy się okazało, że choroba kompana pokrzyżowała nam szyki. Na domiar złego zaczęło tak niemiłosiernie padać na granicy, że schroniliśmy się w jakimś przydrożnym, czeskim barze (po stronie POlski obowiązywała płatność tylko gotówką i kundle miały większe prawa niż ludzie). Złą pogodę udało się przeczekać ale dreszcze i gorączka nasilały się z każdą minutą. Marian w takim stanie osiągnął 1260m n.p.m.
Chwała Bohaterom!!! 😉 Pragnę tu nadmienić, że po deszczu zrobiło się tak zimno, że i ja miałem dreszcze – oddałem mu ostatnią długą katanę żeby nie zmarzł… Dosłownie 3,5km przed końcem wycofaliśmy się z ataku szczytowego. Mi podjazdy wchodziły jak przysłowiowy nóż w masło ale kumpel umierał na każdym podejściu. Zarządziliśmy taktyczny odwrót – jak to się mówi do trzech razy sztuka!!! Po godzinie byliśmy już w inkubatorze rozprzestrzeniając tylko zarazki… Chcąc poratować Przyjaciela zamówiłem saunę na 21:00. Niestety była zmiana na recepcji i pani kompletnie wyleciało z głowy, że ma ją włączyć. Trzeba było widzieć nasze miny jak wchodzimy do sauny rozgrzanej do 23 stopni 😛 😛 Biedny Marian nie mógł dogrzać się w takiej temperaturze… Po szybkiej interwencji i przyswojeniu %% wróciliśmy do saunowania na 22:00.
Niedziela rano to przede wszystkim wybory. Jako prawdziwi PAtrioci ruszyliśmy więc dzielnie do swojego zastępczego okręgu wyborczego i oddaliśmy swój głos na odpowiednią partię. Każdy z nas ma inne poglądy ale co do pedałowania zgadzamy się w 100% 🙂 🙂 Niestety z godziny na godzinę mój kompan czuł się coraz gorzej… Tylko cud mógł uratować drugi dzień wyjazdu… Na domiar złego wiał tak przeraźliwie zimny wiatr, że cud uleciał z nim w przestworza… Korzystając z okazji, że byliśmy blisko przesieki, postanowiłem pojechać tam na dwóch kółkach i zamorsować.
W końcu to już najwyższy czas na morsy 🙂 Marian nawet nie wychodził z auta. Postanowiłem nie tracić czasu na przebierkę i wpakowałem się w ciuchach do wodospadu. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do auta abyśmy mogli ruszyć w kierunku domu. Tak też się stało i o godzinie 15.00 kierowaliśmy się już w stronę Centrum. Wyjazd, mimo licznych przeciwności, okazał się historycznym. To był ostatni (mam nadzieję) raz kiedy pojechałem w góry na HT – nie na FULL-u 😛
Szybki, jednodniowy wypad na majówkę stał się faktem. Pogoda była kapryśna, choć na początku wyszło słońce. Im dłużej pozostawaliśmy na szlaku tym robiło się chłodniej… Jedyny raz postanowiłem zjechać „na głupa” i daszek w FF poszedł się j…ć. Nie polecam tak zjeżdżać… łatwo można połamać nie tylko kask 😉 Finał był taki, że chłopaki zostali na dole a ja pognałem co sił na mszę i kiełbasę od Proboszcza 😉
Rzutem na taśmę udało nam się wykorzystać ostatnie, ciepłe dni tej jesieni i uderzyliśmy na Jeleniowskie Ścieżki. Powoli staje się to tradycją! Był to pierwszy raz – kiedy organizowane było zakończenie sezonu enduro pt.: „Enduro Dziady”. Było wszystko to czego dziady lubią najbardziej czyli: dobra muzyka, masa sprzętu Enduro i coś ciepłego na ząb… 😉 Nie zabrakło oczywiście nocnego przejazdu na lampach 😀
Na starość (40+) robimy się chyba sentymentalni… Zaczęliśmy odwiedzać miejsca z pierwszej wyprawy z 2000 roku… Ku naszym zdziwieniu nie tylko rowery czy aparaty uległy zmianie przez te 22 lata ale i przyroda pokazała że żyje! Wyjazd pod roboczym tytułem: „Purchaweczki i Ropuszki” zapisuje się w historii jako jeden z cieplejszych w miesiącu październiku – warto wspomnieć, że lipcowa podróż była zimniejsza niż obecna – drugi dzień ataku na Lubań i Turbacz spędziłem w krótkim stroju!!! Standardowo już jesień to dla nas pora na powakacyjnego tripa. Ja (reżyser kina akcji) odpowiadałem za zdjęcia i montaż. Marian (czyli druga część ekipy) wytyczył trasę i dzielnie nawigował, przynajmniej do połowy, na leciwej lecz całkiem sprawnej nawigacji Garmina eTrex20. Pierwszy raz zdarzyło nam się, że trasa została wczytana do połowy, zarówno pierwszego jak i drugiego dnia! Jakie było nasze zdziwienie kiedy mając przed sobą sporo jeszcze kilometrów Garmin wyświetlił punkt końcowy wyprawy…
DZIEŃ 1
Dzień pierwszy rozpoczęliśmy od zostawienia auta w Parku Zdrojowym w Rabce. Było to zamierzone ponieważ pod koniec drugiego dnia mieliśmy zjechać czerwonym z Turbacza prosto do auta co okazało się strzałem w dziesiątkę! Niestety teraz musieliśmy pokonać kilka kilometrów asfaltem prawie do Mszany Dolnej a potem żółtym szlakiem wdrapać się na Ćwilin. Był to drugi raz kiedy jechałem na HT i pierwszy bez plecaka. Tzw. nerka okazała się kolejnym strzałem w dziesiątkę! Odciążenie pleców znacząco poprawiło komfort podróżowania i zapewniało lepszą stabilizację n a zjazdach. Iście letnia temperatura spowodowała wysyp muszek na szlaku. Co prawda nie było ich tyle jak latem ale i tak skutecznie utrudniały pokonywanie gorczańskiego błota, szczególnie Marianowi. Miał biedak wrażenie, że cały czas coś gryzie go pod kaskiem… Kilka minut dekoncentracji i gubiąc szlak musieliśmy ratować się stromym podejściem przez knieje. Na szczęście błoto szybko ustąpiło gdy nabieraliśmy wysokości. W dolnych partiach lasu mój Maxxis Rekon 2,8″ błyskawicznie zapychał błotem okolice suportu… Mieliśmy też szczęście, że nic nie spadło nam na głowę gdyż jacyś pseudo drwale urządzili sobie wycinkę tuż przy szlaku!!! Kilkadziesiąt sekund od ich minięcia runęło drzewo…
Ruszamy dalej w kierunku szczytu i Polanie Michurowej, która wieńczy wierzchołek Ćwilina. Podobno jest ona aż o 70% mniejsza niż w latach jej świetności. Wszystko za sprawą wielkich stad owiec, które przywędrowały tutaj w XV wieku z Wołochami. Warto wspomnieć, że dziś w Szczawnicy odbywał się jesienny Redyk czyli uroczyste zejście owiec z hal. My jednak tak daleko nie dotarliśmy zatrzymując się na 1072 m n.p.m. Podczas II wojny światowej znajdowało się tu zrzutowisko Armii Krajowej „Sokół”, gdzie alianci dostarczali ekwipunek. Jest też tu również ołtarz polowy, który ustawiono w 2000 roku z okazji obchodów Roku Milenijnego. Ze szczytu widać Beskid Wyspowy, Sądecki, Gorce, Babią górę i Tatry! Na ten ostatni widok czekaliśmy od początku wyprawy…
Przed zjazdem z Ćwilina postanowiłem uruchomić odkurzony kiedyś nabytek – budrzetową kamerkę sportową HD. Niestety z niewiadomych przyczyn zaczęła nagrywać tylko te odcinki terasy w których się zatrzymywaliśmy. Efekt końcowy był taki, że mogliśmy sobie obejrzeć filmik jak Marian zamawia grzańca na przełęczy Gruszowiec w Barze pod Cyckiem… Zjazd był kapitalny ale nijak nie mogliśmy go uwiecznić. Tutaj pojawiła się pierwsza myśl w głowie nawigatora, żeby zaopatrzyć się najnowszy sprzęt firmy GoPro – pożyjemy zobaczymy 😉 Oprócz piwa na pół wciągnęliśmy jeszcze żurek. Na kuchni nie oszczędzali z węglem go atmosfera panująca tam przypominała saunę. Marian nie wytrzymał atmosfery i pierwszy ewakuował się z Cycka!
Kolejnym celem była Śnieżnica i kolejny szczyt powyżej 1000 metrów. Stoi tutaj wysoki drewniany krzyż i kamień graniczny z 1789 roku. Tutaj też okazuje się, że to koniec pierwszego dnia wyprawy – przynajmniej jeśli chodzi o nawigację Garmina… Tak jak wcześniej wspominałem trasa została wgrana do połowy… Jedynym ratunkiem była aplikacja Locus Map dzięki której mogliśmy dokończyć zaplanowaną trasę. Pora robiła się dosyć późna a nam zaczęło brakować prowiantu i wody. Na szczęście po przepięknych, jesiennych dywanach (kolorowych liściach pokrywających szlaki) dotarliśmy do Jurkowa i sklepu gdzie uzupełniliśmy ekwipunek. Tutaj był ostatni moment żeby sprawdzić działanie kamerki sport HD redy… Wcześniejsze doładowywanie z powerbanka (przez warkocz) poskutkowało kilkuminutowymi filmikami w kiepawej rozdzielczości z zerową stabilizacją obrazu. To chyba przelało czarę goryczy i chęć zakupu GoPro przybrał na sile u nawigatora 🙂
Grubo po 17 godzinie miał odbyć się ostatni atak szczytowy tego dnia na Mogielice. Niestety musieliśmy zrewidować swoje plany gdyż czekała nas jeszcze przeprawa asfaltem do Ochotnicy Dolnej… Od godziny 18 była już totalna ciemnica i tylko lampy ratowały nas przed spaniem w lesie. Zielonym szlakiem dolecieliśmy do asfaltu mijając po drodze bazę namiotową SKPB Katowice „Polana Wały” i starą terenówkę, którą ktoś zaliczył niedawno dacha… Troszkę pogubiliśmy pod koniec szlak i na finalnym zjeździe zostaliśmy zaatakowani przez złowrogie bestie na szczęście dla nas na łańcuchu.
DZIEŃ 2
Drugiego dnia standardowo mamy delikatną obsuwę… Ledwo dokręciliśmy do Krościenka nad Dunajcem i już trzeba było rozglądać się za obiadem! Udo weszło w udo i mogliśmy rozpocząć wspinaczkę Czerwonym Szlakiem Beskidzkim na Lubań. Był to powrót do 2000 roku tyle tylko, że jechaliśmy teraz w przeciwnym kierunku. Wtedy rozpoczęliśmy z Rabki i kierowaliśmy się do Krościenka. Były to czasy kiedy rządziła stal Hi-Ten i sztywnie ramy. Nawigator twierdził że klasyczny zjazd do Krościenka, który zostawił nam cześć aluminium z klamek typu Cantilever na palcach i starł pół klocków został zamieniony na asfalt, którym teraz podjeżdżaliśmy…
Upływ 22 lat nie tylko zmienił sprzęt rowerowy ale także wielkomiejskie klimaty zaczynały rościć sobie prawo do wjeżdżania coraz wyżej wypasionymi brykami… To chyba znak ówczesnych czasów, że wszyscy chcą bez wysiłku zdobyć jak najwyższe wzniesienia nie bacząc na przyrodę. Na nasze szczęście asfalt szybko zamienił się w szuter a potem w kamienistą drogę. Czerwony szlak będzie towarzyszyć nam do samego końca 36 wyjazdu. Warto wspomnieć, że w 2000 roku nie pokonaliśmy w całości tej trasy jednego dnia – awaria w moim rowerze (Author Memphis) spowodowana pęknięciem tylnego haka. Zmuszeni byliśmy na szybko naprawić rower w Knurowie u pierwszego napotkanego spawacza za kilka browarów. Na szczęście stal Hi-Ten bardzo dobrze nadawała się do takich operacji. Obecnie już Author przeobraził się w Carbo-Memphisa 😉
Pogoda była jak 22 lat temu… Słońce grzało tak niemiłosiernie, że ratowaliśmy się cieniem rzucającym przez wielkie grzyby spotkałe na czerwonym podjeździe. Tutaj warto wspomnieć, że jechałem beż plecaka z tzw. nerką! Było to o tyle ważne rozwiązanie, że nie posiadałem full-a. Półtora litra wody miało wystarczyć do Turbacza. Jak zwykle w takich sytuacjach bywa nie starczyło 😄 Zanim jednak do tego doszło wdrapaliśmy się na Lubań. To już kultowe miejsce z 2000 roku gdzie robiłem całej ekipie zdjęcia z ostatniego podejścia od strony Rabki. Tak było i tym razem mimo mniejszej o połowę ekipy… Marian identycznie zapozował jak 22 lat temu i mieliśmy dwie fotki do porównania. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że masa z Bikera przeszła na bika ale ubyło także drzew. Bieżące zdjecie wyglada jak by przeszło tam tornado…
Droga z Lubania na Turbacz to istny roler coster. Zjazdy przeplatały się z podjazdami. Bardzo przyjemnie pokonywało nam się ten kawałek czerwonego szlaku. Zdecydowanie lepiej jechać nim do Rabki! Ja ze wszystkich sił chciałem nadążyć za fullem i przypłaciłem to rozcięta tylną oponą… Na szczęście mleko szybko ją usczelinło i mogliśmy kontynuować jazdę. Godzina robiła się coraz późna a my standardowo byliśmy w czarnej! Na domiar złego zaczęło kończyć się picie. Na przełęczy knuroskiej zjedliśmy ostatnie resztki zapasów… Na szczęście znaleźliśmy na szlaku prawie pełnego izotonika 😄 Nie było wyjścia i zabraliśmy go jako ostatnią deskę ratunku! Uzbrojeni z lampy od 18 godziny zaczęliśmy atak na ostatni szczyt. Marianowi zaczął dokuczać brak kalorii – jechał na tzw. przedbombiu czyli chwilę przed odcięciem 😁 Na szczęście tuż po 19 naszym oczom ukazał się Turbacz.
W schronisku okazało się, że działa jeszcze kuchnia i możemy liczyć na coś ciepłego! Tak podbudowani zjazd do auta zrobiliśmy w 55 minut zamiast oficjalnych 4:30 😄😄 Był to jeden z najlepszych zjazdów jakie zaliczyłem – gorczańskieg błoto potęgowało oczucia trasy. Dwa razy cudem uniknąłem wywrotki. Im było niżej tym było bardziej błotniście. Niemiłosiernie urąbani pokonujemy 850 metry w pionie i chwilę po 21 meldujemy się przy aucie. Tak brudnych rowerów dawno nie mieliśmy – szczególnie że trzeba było je teraz zapakować do wozu… Mega brudni lecz mega zadowoleni kończymy 36 wyjazd z wypiekami na twarzy. ☺️☺️
XXXV Wyjazd staje się faktem! 23 lat wojaży w góry zobowiązuje: czekały nas 3 dni ostrego resetu od rzeczywistości – 165km czystego terenu i ponad 6000 metrów w pionie… Ekipa mtb.bieszczady.pl jest jak wino – im starsza tym lepsza! Zapaść na rynku używanych ram i wszędobylska drożyzna spowodowały, że od 2013 roku przesiadłem się z FULL-a na HT-ka. 40 lat na karku dało się odczuć szczególnie w kolanach po ostatnim zjeździe ze Stogu Izerskiego… Jak to mawiamy: „ALBO GRUBO ALBO WCALE!!!” Standardowo pierwszego dnia byliśmy w niedoczasie i bardzo późnym wieczorem dotarliśmy do Harachowa. Szczególnie, że zaczęliśmy podróż w 3 osoby! Krzychu odłączył się od nas gdy zaczynało się robić ciekawie…
Było coraz później a my byliśmy w czarnej. Coraz mocniej docierała do nas myśl, że skończymy jazdę na lampach. Na domiar złego zaczęło mżyć. Mało co nie pogubiliśmy drogi. Tutaj wielkie uznanie należy się lampom MacTronic T-Roy 2200lm!!! Grubo po 23 godzinie lokal był już zamknięty. Przemoknięci i zziębnięci myślałem, że zlegniemy na zewnętrznym tarasie przy parasolach… Na szczęście Czesi nie chodzą spać gdy zamykają interes – przynajmniej w Harachowie 🙂 Oddają się lokalnym trunkom na zapleczu gospodarstwa. Kumpel zwietrzył interes i zamówił nawet lokalnego browarka. Ja poprzestałem na pepsi i 200ml Rudej w pokoju. Swoją drogą poczuliśmy się jak w 2000 roku… Lokal pamiętał wczesne lata 90-te. Prysznice też nie zachęcały do umycia się. Jednogłośnie zlegliśmy na swoich tapczanach w całym opakowaniu. W TV nie było nic oprócz jadącego pociągu…
Drugiego dnia woda towarzyszyła nam przez pół dnia! Przepiękne, czeskie wodospady robiły klimat. Niepokoiło mnie tylko syczenie dobiegające z tylnego koła… Okazało się, że powietrze ucieka przez zawór… dokręcenie kontry nie pomogło za wiele – co 15 minut musiałem zsiadać z siodła i dopompowywać koło. Na dłuższą metę stało się to bardzo męczące. Zamiast założyć od razu dęte postanowiłem tak męczyć się do popołudnia. Finałowy zjazd do Szpindlerowego Młynu przelał czarę goryczy. Mając za mało powietrza w tylnym kole rozprułem oponę!!! Kumpel pocisnął na FULL-u w dół i zorientował się, że mnie nie ma jak było już za późno 🙂 Ja zszedłem do samej miejscowości i zająłem się zakładaniem dęty. Brak czeskiego zasięgu skutecznie uniemożliwił nam kontakt.
Nie miałem innego wyjścia jak wdrapać się na Przełęcz Karkonoską i udać się prosto na kwaterkę. Towarzysz podróży miał większy dylemat. Mógł jechać dalej albo szukać moich zwłok na wypadek gdyby coś poszło nie tak na zjeździe. Oczywiście nie mogąc się skontaktować nie wiele by pomógł cofając się w górę 3km szlaku… Pocisnął dalej z nadzieją, że żyję i zrobiłem podobnie 🙂 Na przełęczy rozdzwonił się telefon! Przyszły SMS-y że czeka na mnie („Czekam w centrum Kyselky”, „Czekam przy moście na Łabie”). Momentalnie nawiązaliśmy kontakt i tak jak przewidywałem cisnęliśmy razem lecz osobno w kierunku kwaterki w Przesiece.
Trzeciego dnia nie mogło zabraknąć morsowania. Tym sajmym rozpoczęliśmy sezon morsowy 2022/2023 dość wcześnie 😉 Już od samego rana ciągnęło nas do wody (I want to break free 😉 ) Mieliśmy dziś tylko dotrzeć do auta w Świerardowie u podnóża Stogu. Pierwszego dnia ominęliśmy czeski prysznic więc teraz umyliśmy się 2 x (na kwaterce i w Przesiece). Warto wspomnieć o nalesnikach w Chatce Górzystów – schronisku turystycznym na Hali Izerskiej. REWELACJA!!! Polecamy tylko kupić jeden zestaw na dwóch! Inaczej będzie się miało problemy z podjeżdżaniem gdyż porcje dają tam zacne 🙂 Najedzeni i zadowoleni z 3- dniowego tripa docieramy na Stóg Izerski i karkołomny czerwony w dół do Świerardowa Zdroju. Był to najtrudniejszy odcinek tej wyprawy…
Pięć podjazdów, 1000 metrów w pionie, 1000 metrów zjazdu – nic dodać nić ująć! To już chyba naprawdę ostatni wyjazd w góry w 2021 roku. W dodatku po 20 latach znów w 4 Osoby!!! Pech chciał, że na ostatnim wyjeździe pękła mi rama w FULL-u. Kolejny przedwczesny prezent gwiazdkowy od Żony i w kilka dni Dartmoor Primal 29-er 2021 był gotowy do testów 🙂 Po wstępnych jazdach w okolicy postanowiliśmy sprawdzić go w boju na nowopowstałych „Jeleniowskich Ścieżkach” w Paśmie Jeleniowskim Gór Świętokrzyskich.
5 rano Szklarska Poręba – pobudka, czas ruszać na XXXIII tripa, pierwszego po 40-stce – chyba faktycznie wszystko w tym wieku ma lepszy wymiar – ten trip zmiażdżył większość poprzednich pod każdym względem. Plan zakładał przejechanie całego pasma Karkonoszy trawersem na raz. Udało się, choć góry pokazały ząb i postanowiły zostawić Śnieżkę na następny raz – trzeba będzie wrócić. 😏
Ruszamy z Polany Jakuszyckiej równo o 7 rano zielonym na Szrenice. Bardzo sympatyczny szlak w 90% jezdny, nie licząc pogubienia się na początku idziemy w planie. Po zakupie biletów wjeżdżamy na teren KPN i na Hali Szrenickiej Pjoter poświęca się do ujęcia i zalicza glebę 😀 Trawersem omijamy Szrenice i lecimy dalej zielonym pod Łabski Szczyt. Ten fragment miażdży głowę – pure enduro. Olewamy schronisko i ciągniemy dalej w kierunku Stawów pod Śnieżnymi Kotłami – trochę nam tam zejdzie :). Dosłownie zeszło się na przejściach z bikiem na plecach – jedyna pozycja zapewniająca poruszanie się jakiekolwiek z rowerem – jednak widoki i obiad nad Śnieżnymi Stawami wart był poświęcenia – klimaty tatrzańskie lub nawet alpejskie 🙂
Dalej na zielonym jest równie interesująco – wąski kamienisty singiel, na którym to Pjoter odkrywa pękający spaw na wahaczu Bestii. Spaw za stówę jednak puścił – złamas pozostanie złamasem… Powoli kontynuujemy przemieszczanie się dalej, końcówka zielonego od rozdroża pod Jaworem totalnie nie do jazdy. Czarnym przebijamy się do granicy i czerwonym przelatujemy do schroniska Odrodzenie – tam zasłużony obiad i dywagujemy co dalej. Zapada decyzja o dalszym ataku głównym szlakiem czerwonym, choć i on na tym odcinku wymaga w większości wypychu – Pjoterowi to na rękę bo Bestia pęka całkowicie!!! Słońce już bardzo nisko i wiemy , że tym razem pod Śnieżkę nie dotrzemy – zarządzamy najbliższym żółtym ewakuacje do Karpacza. Przy Słonecznikach skręcamy w lewo i się zaczęło…
Żółty okazuje się odkryciem sezonu – żywe kilometry łupanki po kamorach i mostkach – do tego na lampach co dodawało jeszcze większego dreszczyku.
Ok. 20 doturlaliśmy się do Wanga w Karpaczu – kwatera jest 60 metrów niżej, niestety marzenia o ciepłej saunie na wejściu pryskają. W ramach rozgrzewki gonimy do Żabki po paliwo na wieczór. Na kolację deskaizerska na pół i do wyrek wskakujemy – mecz: Polska – San Marino a potem SPECTRE 007 wypełniają nam wieczór! Pjoter ma wrażenie że cały dzień spędził na siłce a nie na rowerze – zamiast dupy boli góra 🙂
Dzień 2
Na niedziele zamiast mszy Pjoter funduje sobie podróż Taxi (60zł) do wypożyczalni po HT GT KARAKORAM. Jak się okazuje podróżowanie nim to podobna przeprawa jak droga na KARAKORUM – Return to the Future 🙂 Bezzębny typ wyglądał jakby spędził młodość jeżdżąc w DH bez FF, zarabiać by chciał tylko na elektrykach ale jak deklaruje w niedziele nie pracuje 🙂 Gównem zaczynamy dzień drugi około południa, lecimy zielonym wyciszyć się do Przesieki – tylko zimno może nas uleczyć – wodospad nie zawodzi, 6 stopni wchodzi pięknie, sezon morsowy rozpoczęty!
Niechętnie opuszczamy tą miejscówkę kierując się na Złoty Taras w Piechowicach – Michałowicach. Lecimy sprawnie szutrami i częściowo asfaltem. Pjoter wykonuje kolejne poł tel. do typa z wypożyczalni – niby pracują w niedziele a nikt nie odbiera… Obieramy kierunek na Szklarską Porębę i lecimy w kierunku kopalni kwarcu „Stanisław” – wkraczamy w Góry Izerskie. Wspinaczka niebieskim ze Szklarskiej idzie bardzo przyjemnie, gdyby nie nękanie telefonami od typa z wypożyczalni. Pjoter dopłaca 30 zł i od razu typ zmienia ton – możecie jeździć do rana 🙂 Sam sobie marznij w nocy… Tuż przed zachodem docieramy do kopalni, gdzie kręcimy ostatnie ujęcia do tegorocznej edycji REDBULL RAMPAGE 🙂 Montujemy lampy i szklarskim singlem spadamy prosto do Jakuszyc – termometr pokazuje 1.5 stopnia!
Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień. Nic nie wróżyło, że będziemy zmuszeni zakończyć go wcześniej i zrezygnować z dwudniówki na rzecz jednego, niepełnego dnia… Na dodatek był to pierwszy wyjazd w góry nowym nabytkiem Siostry – TREK-a Slash 8.0